O przymusowych robotach – relacja ze spotkania Znane i nieznane losy bliskich

Majowe spotkanie z cyklu „Znane i nieznane losy bliskich” w Bibliotece Publicznej w Łazach było okazją do wysłuchania wspomnień młodej mieszkanki Łaz, która podzieliła los wielu Polek i Polaków w czasie II wojny światowej, którzy przymusowo wywożeni byli przez Niemców do pracy w gospodarstwach rolnych i fabrykach w Niemczech. Zanim jednak 14 letnia Bogusława dostała nakaz pracy  w gospodarstwie niemieckim wspomniała beztroski czas lat dziecięcych w Łazach: „Łazy przedzielała kolej, tam była szkoła i kolejowe domy, to tam chodziłam do pierwszej klasy, drugiej i trzeciej. Dzieci do pierwszej klasy odprowadzały mamy, ponieważ droga do szkoły wiodła przez przejazd kolejowy, często zamykane były szlabany. Druga szkoła była przy ulicy Kościuszki, jej kierownikiem był pan Wincentowicz, który również uczył w szkole wraz z żoną. Dzieci uczyły się do godziny 16:00, a potem można było grać w piłkę. Za budynkiem szkoły było pole, które należało do rodziny Poleskich. Zasiany był tam groch, zbiorów tych pilnował zarządca, ponieważ dzieci często wybierały się aby go skosztować. Wydarzenia kulturalne odbywały się najpierw na salce w organistówce a potem w „Ludowcu”. Uroczystości patriotyczne, np. z okazji uchwalenia Konstytucji 3 Maja, rozpoczynały się w pobliżu „Ludowca”, potem pochód udawał się na mszę świętą do kościoła, po czym wszyscy wracali na dalsze uroczystości, które odbywały się w budynku. Organizowane były zabawy, każdy mógł sobie kupić bilet żeby potańczyć. Dawniej w okolicach parowozowni odbywały się też zabawy. Był taki plac ogrodzony dość szczelnie płotem wysokim na dwa metry. Kiedy miałam 14 lat Niemcy wywieźli mnie do pracy za Wrocław. Wcześniej zameldowaliśmy się w Zawierciu. Bałam się i modliłam żeby nie trafić do pracy u baora, bo nigdy nie pracowałam w gospodarstwie rolnym. Jechaliśmy pociągiem, który co jakiś czas zatrzymywał się i wysiadały osoby wyczytywane z imienia i nazwiska, które ze mną jechały. Kiedy pociąg zatrzymał się na kolejnej stacji, widniał na niej napis Wochlau, obecnie Wołów. Tam czekały podwody (furmanki), którymi robotnicy przywieźli mleko do zlewni.  Nagle usłyszałam  swoje nazwisko, które wyczytał Niemiec. Powiedziano, że mam wysiąść z pociągu i przejść na furmankę, którą zawieziono mnie  do majątku. W gospodarstwie było więcej kobiet. Będąc tam, nie wiedziałam co w Łazach się działo. Po pewnym czasie przyjechała do mnie ciocia, która opowiedziała mi, że w Łazach była straszna bieda, ludzie chodzili po polach i zbierali kłosy zbóż, które potem mielili aby choć odrobinę pozyskać mąki.  Do pracy przychodziliśmy na dźwięk dzwonka, który punktualnie o godzinie 6:00 przywoływał nas na stanowiska wcześniej przydzielone przez majstra.  W pałacu mieszkał hrabia z rodziną. Agronomem w gospodarstwie był Hans Gewinus, który objeżdżał pola majątku na motorze, gdzie pracowaliśmy. Ja wraz z innymi Polkami pracowałam w polu. Jesienią wyrzucaliśmy obornik z chlewni, na wiosnę znów rozrzucaliśmy. Zimą  szuflowaliśmy zboże, które wysypywano na górne części budynku gospodarczego, aby się nie zagrzało. Mieszkałam wraz innymi kobietami w budynku przeznaczonym dla pracowników. Nie byłam jedyną dziewczyną z Łaz. Los mój dzieliły Pela Jurczenko i Banasiakówna. W innym pomieszczeniu mieszkały trzy dziewczyny z Przyłubska.  Po pewnym czasie dwóch pracowników z tego gospodarstwa postanowiło podjąć ucieczkę, ja postanowiłam się do nich dołączyć. Jednym z nich był mieszkaniec Zawiercia Marian Kruk. Uciekłam do domu. Tylko jedną noc przespałam i zaraz żandarmi przyszli po mnie i ponownie mnie zawieźli do pracy. Pracowałam prawie przez cały okres wojny. Kiedy zbliżał się front i latały samoloty, my uciekaliśmy z tej miejscowości. Każdy zabrał swoją walizeczkę ze swoimi rzeczami na furmankę, człowiek nie miał butów, tylko pantofelki, a tu śnieg. Byliśmy notorycznie kontrolowani przez żołnierzy rosyjskich, uciekałyśmy polami, bo dla jednej z naszych koleżanek spotkanie z żołnierzami rosyjskimi źle się skończyło. Byłyśmy przerażone. Specjalnie ubrudziłam sobie twarz, żeby nie zwracali na mnie uwagi. Miałyśmy tylko to, co na sobie. Dobrze zrobiłam, że nałożyłam na siebie trzy sukienki, bo walizeczka, którą miałam została na zbombardowanej furmance. Dotarłyśmy w okolice Wrocławia. Tam zaangażowali nas do opieki nad chorymi i rannymi, potem do oczyszczania fabryki, gdzie było bardzo dużo butów. To stamtąd postanowiłam podjąć próbę ucieczki. Szłam bocznymi drogami w obawie przed przemieszczającymi się wojskami rosyjskimi, byłam cała przemoczona i zrezygnowana. Nagle zobaczyłam w oddali światełko. Postanowiłam zaryzykować i weszłam do domu, w którym okazało się przebywały dwie Polki. W budynku było ciepło, dziewczyny pomogły mi się umyć, dały mi też odzież na przebranie. Na drugi dzień wspólnie szłyśmy pieszo i dotarłyśmy do polskiej miejscowości. Czekałyśmy tam na pociąg, ale jechały one tylko w kierunku Berlina. Zatrzymali nas tam do opatrywania zwierząt i dojenia krów, a ja nie umiałam tego robić, to dolewałam wody. Po pewnym czasie znów udało nam się przedostać w stronę Katowic i ostatecznie dotrzeć do domu…”. Do wysłuchania dalszych wspomnień zapraszamy 28 czerwca bieżącego roku.

Skip to content